koszmar

Wracam do domu z Młodym. Już idąc od furtki przez ogródek czujemy, że coś jest nie tak. Jest podejrzanie cicho i spokojnie. Złowieszczo.

Wchodzimy do środka głównymi drzwiami. Wewnątrz wszystko jest zdemolowane, nikogo nie ma. Nie ma Mamy. Jest tylko kartka z pogotowia, a na niej jej imię i nazwisko oraz informacja: interwencja, usunięcie krwi spod obitych powiek.

Wyobrażam ją sobie całą posiniaczoną. Nigdzie jej nie ma. Jesteśmy przerażeni.

Coś słychać. Za domem. Ktoś idzie. Przez okno w ganku widzę jego głowę. Zbliża się do drzwi. Mimo to otwieram. Stoi przed nimi z dwiema płóciennymi torbami, w obu ma ciężkie cegły. Pustaki. Mówi, że przyszedł nas zabić.

Zamykam drzwi szybko, przekręcając klucz. Jak zawsze, dwa razy. Dla pewności.

Wiem, że za chwilę wejdzie tylnymi drzwiami, więc biegniemy z Młodym je zamknąć. Nie zdążyliśmy.

Z tyłu domu jest wejście do kotłowni, z której można przejść do mieszkania. Prowadzą do niego zwykłe drzwi, takie, jak do pozostałych pokoi – z przeszkleniem.

Widzę, jak wchodzi do kotłowni, krok po kroku pokonuje schodki, przez szybę w drzwiach patrzę w jego twarz. Przekręcam klucz w zamku patrząc mu w oczy. Widzę w nich to, czego on nie mówi na głos: kiedyś stracicie czujność, a wtedy tu wrócę. I zrobię to, co zaplanowałem.

Drzwi z kotłowni do mieszkania są słabsze, niż te na zewnątrz. Wiem o tym.

On wychodzi. A ja się zastanawiam, czy zdążę otworzyć te, przy których stoję, zbiec na dół, zamknąć te zewnętrzne i wrócić?

 

Budzę się z jego twarzą przed oczami.

 

[Żebyż to jeszcze nie było takie prawdziwe]

Koniec Świata

Jako dziecko byłam przekonana (zapewne gdzieś to wcześniej usłyszawszy), że sen, który przyśni się ni mniej, ni więcej, jak trzy razy, w końcu się spełni.

Jak dotąd miałam tylko jeden taki sen:

Żyliśmy sobie całą rodziną – ja, brat, mama i tata – w małym domku, a życie nasze pełne było niczym nie zmąconego spokoju. Do czasu.
Wbrew starożytnym teoriom to Słońce było płaskie, a nie Ziemia. Z niewiadomych przyczyn powstała w nim czarna dziura, a wraz z nią nastały dni ciemne. Dziura zaczęła się powiększać i wkrótce stało się jasne, że nastąpi koniec świata. Był tylko jeden sposób na ratunek: trzeba było przez tę dziurę przelecieć.

Rozpoczęliśmy więc całą rodziną budowę statku kosmicznego, który nadawałby się do tej misji. Udało nam się skonstruować rakietę, która przypominała skrzyżowanie bojlera do wody z dwupłatowcem. Kabina była otwarta, ale nie stanowiło to żadnego problemu, gdyż zarówno nasz dom, jak i niebo (w tym Słońce), wyglądały jak z dziecięcego obrazka. Co oznaczało brak Kosmosu po drodze, a to z kolei – znaczne ułatwienia w podróży.

Wsiedliśmy zatem całą rodziną do naszej maszyny, odbyliśmy lot do Słońca, przez nie i z powrotem, i tym oto heroicznym czynem uratowaliśmy świat.

Sen się nigdy nie spełnił.