Wracam do domu z Młodym. Już idąc od furtki przez ogródek czujemy, że coś jest nie tak. Jest podejrzanie cicho i spokojnie. Złowieszczo.
Wchodzimy do środka głównymi drzwiami. Wewnątrz wszystko jest zdemolowane, nikogo nie ma. Nie ma Mamy. Jest tylko kartka z pogotowia, a na niej jej imię i nazwisko oraz informacja: interwencja, usunięcie krwi spod obitych powiek.
Wyobrażam ją sobie całą posiniaczoną. Nigdzie jej nie ma. Jesteśmy przerażeni.
Coś słychać. Za domem. Ktoś idzie. Przez okno w ganku widzę jego głowę. Zbliża się do drzwi. Mimo to otwieram. Stoi przed nimi z dwiema płóciennymi torbami, w obu ma ciężkie cegły. Pustaki. Mówi, że przyszedł nas zabić.
Zamykam drzwi szybko, przekręcając klucz. Jak zawsze, dwa razy. Dla pewności.
Wiem, że za chwilę wejdzie tylnymi drzwiami, więc biegniemy z Młodym je zamknąć. Nie zdążyliśmy.
Z tyłu domu jest wejście do kotłowni, z której można przejść do mieszkania. Prowadzą do niego zwykłe drzwi, takie, jak do pozostałych pokoi – z przeszkleniem.
Widzę, jak wchodzi do kotłowni, krok po kroku pokonuje schodki, przez szybę w drzwiach patrzę w jego twarz. Przekręcam klucz w zamku patrząc mu w oczy. Widzę w nich to, czego on nie mówi na głos: kiedyś stracicie czujność, a wtedy tu wrócę. I zrobię to, co zaplanowałem.
Drzwi z kotłowni do mieszkania są słabsze, niż te na zewnątrz. Wiem o tym.
On wychodzi. A ja się zastanawiam, czy zdążę otworzyć te, przy których stoję, zbiec na dół, zamknąć te zewnętrzne i wrócić?
Budzę się z jego twarzą przed oczami.
[Żebyż to jeszcze nie było takie prawdziwe]